Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/242

Ta strona została przepisana.



VIII

Wiało przez wytłuczoną szybę, czarnego nieba runęła gwiazda. Ciemności połykały krótki dzień, ledwo minęło południe. Zima, zima, kiedy wreszcie skończy się ta zima? Dawid chuchał w dłoń i rozcierał zziębnięte, sztywniejące palce. Ciężkie sople zwisały z rynien i wzdłuż dachu, jak ścięte lodem brody szkieletów poniewierających się na podwórkach. Słupek rtęci spadał ciągle w dół, stopień za stopniem. A tutaj z każdym oddechem ulatywało życie. Przed oknami pustoszejącej kamienicy rosło zwalisko śmieci, sprzętów, ksiąg, a śnieg zasypywał łachmany na ulicy, ślady przemarszu żebraków. Otwartymi drzwiami, oknami wywiewało papierzyska na schody, ze schodów na podwórze i dalej — hajda, przed siebie pomykał miastem uśmiechnięty Lejbuś na kolanach Fajgi, z chorągiewką w rączce, aż do placu Żelaznej Bramy, gdzie świąteczna fotografia przymarzła w błocie. Na chorągiewce zatknięte jabłuszko, w jabłuszko wetknięta kolorowa świeczka... Spuchnięte języki sterczały spomiędzy wyszczerzonych zębów jak kamienie, a twarze martwych siniały.
Porzucone zegary leżały na śniegu wskazując czas, który minął. Podarte modlitewniki sypały