Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/252

Ta strona została przepisana.

szukiwaniu ciepła, schronienia przy ludzkiej skórze, krwi.
— Dziwne — mówił prof Baum — ale odkąd nastały te mrozy, nie mam sił ani odwagi przewrócić koszuli na drugą stronę. Duże czyny, małe czyny. A cóż to wszystko znaczy? Ot, takie pranie bez mydła. Trzeba być świętym. Skąd brać siły,
Ojciec przeszył powietrze sztywnym palcem, pani Fremde? I skąd je pani bierze?
— Od dużych czynów, wielkich czynów i największych czynów sparszywiał ten świat.
A matka broniła się słabym uśmiechem.
— Mydło takie drogie, proszę pana. Gdybym tego wszystkiego nie robiła, już dawno zjadłyby ich żywcem wszy.
— Dwie wojny światowe mam za sobą — mówił prof Baum z dumą. — W piechocie, w szarej piechocie. I po zastanowieniu muszę powiedzieć, moi państwo, że prawdziwie heroiczne czyny historia pomija milczeniem.
— Nie opuszczać rąk, jak długo się da. To tylko jest ważne — mówił ojciec. — A bohaterów niech pan nie szuka na naszej ulicy, Baum! Oni mają pełny brzuch i chodzą z gnatem w ręku.
Matka wzdychała.
— Nafty mało, tyle co na lekarstwo.
Ojciec pytał:
— Znowu nacieranie głowy?
Dawid parsknął głośnym śmiechem.
— Tobie tak łatwo powiedzieć, wszy uciekają na sam widok twojej łysiny!
I ojciec się śmiał.
— Tak, tak, wojna. Druga wojna światowa z robactwem.
— Weź ze mną kocioł do sieni, kiedy szmaty wystygną, pomożesz mi wyżąć, Jakow.