pasku. Getry, a pod getrami dziurawe skarpetki i gołe nogi. A kiedy szedł ulicą — najpierw unosił się zamszowy getr, potem brudna pięta, a na samym ostatku luźny obcas podartego buta. I to już był cały prof Baum. Latem przychodził punktualnie o piątej. Zimą o godzinie trzeciej, póki jasno. Zdejmował koc zarzucony na ramiona, zwijał i siadał na nim. Przed obiadem zacierał ręce: co dzisiaj mamy? Dawid krzywił się i marszczył, kiedy słyszał własny głos, układny i obcy. Słowa, których miejsce było na papierze, rosły w ustach, kleiły się jak mokre ciasto. Prof Baum pochłaniał wodnistą zupkę, a on głośno powtarzał to, co miał zadane z poprzednich dni. Kiedy talerz był pusty, łyżka oblizana do sucha, prof Baum chował ją do kieszeni i wtedy on gładził zawinięte kartki tłustych, wytarmoszonych zeszytów i prostował ośle uszy. Z mozołem odmieniał czasownik w obcym języku.
— Ja jestem, ty jesteś, on jest. Ona jest.
— Dalej, czas przeszły!
Hi, kogo to obchodzi? Pisał niechlujnie, sadząc ogromne byki. Prof Baum brał ołówek i z powagą stawiał w zeszycie czerwone fajki. Sypały się z rękawów wszy. Kiedy spod gwiazd spadali na ziemię, rozpoczynało się powolne, żmudne dyktando, którego nie cierpiał. „Oto raczył zasiąść do śniadania władca Paflagonii... Czytanie listu tak pochłania jego uwagę, że nie widzi przed sobą dostojnych jaj na miękko i jaśnie oświeconych bułeczek leżących na stole.” Prof Baum dyktował, chichotał złośliwie i popatrywał na Dawida. Wyszukane okrucieństwo lektur szkolnych w niego było wymierzone, wszystkie te bajki dla sytych. Rzygać się chce i nie ma czym. Jak po ichniemu jest król? A jak jajko? Czy to możliwe, żeby
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/255
Ta strona została przepisana.