Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/262

Ta strona została przepisana.

oczu dziadka, kiedy prostował się i wydobywał ukradkiem z zamyślenia, a wszystkie głowy zwracały się wówczas ku niemu — każdy z nich ma jakąś ukrytą przed nim zaletę i nikt z nich żadnej cząstki swych zalet jemu nie udzielił. Okropne, że musi być tym, kim jest. A przecież kto ma mocny charakter i wolę, może się poprawić i zacząć nowe życie: wierzył w to, i tym mocniej, im więcej nabierał pewności, że sam niezdatny jest do takiego czynu. Żałosna niemoc, koniec godny takiego tchórzliwego istnienia. Nigdy już się nie zmieni, nigdy; jutro wstanie tym, kim był wczoraj.
Dawniej, przed snem nawiedzała go natrętna myśl, której nikomu nie mógł powtórzyć. Odarta ze słów, była na tyle wyraźna i jasna, aby utrwalić się w pamięci i w niej pozostać długo. Czy można nie być? Nie być, to znaczy nie istnieć. A przecież nie można nie istnieć ani wyobrazić sobie istnienie kogoś innego zamiast siebie samego. A jeśli ktoś nie urodził się? Skoro mógł nie urodzić się, to mógł przecież nie istnieć. Właściwie, co to znaczy; kiedy niebytu nie można sobie nawet z największym trudem przedstawić. Nie być tym, kim się jest, to znaczy być kimś innym. A może właśnie wtedy nie trzeba być wcale? Ten, kto raz istnieje, próbuje cofnąć się myślą wstecz do chwili, kiedy jeszcze nie istnieje. Miliony możliwości i parę nieskładnych pytań. Mała myśl gubiła się w zamęcie świata znów od początku. Gdyby się nie urodził, toby nie istniał. Ale jego matka mogła urodzić nie jego. Czy matka Dawida mogła wydać na świat kogoś innego zamiast niego i kim byłby ten ktoś? Może właśnie on jest tym kimś? A więc musi być? Na tym rozpływała się niejasna, kłopotliwa myśl;