Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/265

Ta strona została przepisana.

dnościami, a po prawej długi iloczyn nawiasów kwadratowych podoczepianych do siebie jak wagony. Drzemie? W malignie poruszają się nikłe, odtrącone postacie, krążą nieśmiało, zawieszone nad nim, a jemu się zdaje, że gotowe są spaść mu na kark.
Otrząsnął się, nie pomogło. O, nigdy nie będzie ich godny. Ich, innych.
Kuli ramiona i patrzy, jak światełko lampki zamiera, bucha w górę, zamiera. W powietrzu, oderwana, wysoko nad palnikiem jarzy się cieniutka smuga karbidu, jak raca. Z sykiem opada, dwoi się i troi w oczach. Otacza go rój małych zielonosinych płomyków, to twarze dogasające. Wina; na czym polega wina? Winą jest samo istnienie. Za ścianą ktoś może teraz kona, we wszystkich norach wszystkich domów na wszystkich ulicach ktoś kona i nie doczeka się dnia. Mrok wypełnia oczy, usypia myśli. Powieki mu ciążą i głowa sama opada na stół. Jutro przybędzie mu może sił, skupi myśli i wykona, rozwiąże równanie. Jutro wszystko może się jeszcze zdarzyć.
Jutro, zawsze i wszędzie dla kogoś jest jakieś jutro, choćby ostatnie.
Śpiączka głodowa zawładnęła nim na ostatek i czuł tylko wiotczejące siły, słabość ramion i sztywnienie karku, czuł rozpulchnione stopy w wilgotnych onuczkach. Gnuśny, ospały, skazany na zatratę w nicości, nie łączył obawy o siebie z unicestwieniem, które co dzień oglądał dokoła. Nie wiedział, co o tym myśleć i jak zrównać siebie z innymi. Charłactwo budziło w nim jeszcze lęk, wstyd. Osobno działo się wielkie zło, a małe zło było w nim samym. Czuł się winny, że nadal żyje. Zagłada nie oszczędzała nikogo i wymiatała