zewsząd tłumy istnień. Przypadkiem jeszcze nadal żywa została nikomu niepotrzebna, znikoma, zdziwiona swą znikomością, zgorzkniała istotka, on sam.
Dopóki słuchał słów prof Bauma, ogarniało go wzburzenie, a serce biło mocno i w wyobraźni widział siebie, jak idzie wyprostowany i wolny przez świat wyprostowanych i wolnych ludzi — ale ten świat wyglądał inaczej. Chwilami zdawało mu się, że wystarczy wybiec myślą naprzeciw innej przyszłości. Widział ją i gubił; a ze wszystkich nieosiągalnych pragnień na jawie i we śnie pozostawała przy nim jedna wyraźna, nie zmącona marzeniem myśl, zawsze obecna i wierna do końca: pewnego dnia zdejmie opaskę z gwiazdą i odtąd nie znajdzie się nikt, kto by go zmusił do noszenia znaku. To będzie inny świat... I wszystkie majaki wylęgłe w strachu, gorączce i głodzie zlatywały się znów, zewsząd opadały rozpaloną głowę, układały się do snu w jego sercu.
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/266
Ta strona została przepisana.