W zębach tkwił krótki gwóźdź z szerokim, płaskim łebkiem. Rękawy koszuli zawinięte miał po łokcie, a wokół dłoni szpagat. Na ustawionych pośrodku kozłach leżał otwarty, rozpruty materac. Kurz unosił się pod sufit i ciemno było w mieszkaniu. Fruwały lekkie kłaczki trawy morskiej. Ojciec popluwał, kaszlał. Ciął sznurki rdzewiejące na drucie mosiężnych sprężyn, odrzucał sczerniałe i stare węzły.
— Jeszcze dzień, dwa. A co dalej, Baum? Komu to potrzebne i po co ja to robię?
Rozległo się ostrożne, lekkie chrząkanie i w otwartych drzwiach stanął zdyszany mecenas Szwarc. Mrużył oczy w półmroku i dymie, kręcił szyją w ciasnym kołnierzyku. I już od progu:
— Aa, pracuje się, pracuje. Wszystkiego najlepszego. Uf, ledwo trafiłem tutaj. Krochmalna to piekło!
Ojciec wypluł gwoździe. Mecenas Szwarc odpiął guzik palta i oznajmił:
— Przychodzę z interesem.
Ojciec poruszył kozły, wsunął płaski klocek; za każdym poruszeniem kłęby pyłu wzbijały się w powietrze.