Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/27

Ta strona została przepisana.

koloru krwi, a księżyc był poszczerbiony. W maju przetaczał się grzmot po niebie, o zmierzchu padały krótkie, szybkie deszcze. W maju Stankiewicz, sezonowy sprzedawca gołębi i właściciel wielkiej gruchającej ptaszarni na placu Kercelego, namiętnym, chrapliwym tenorem śpiewał: „Titina, ach, Titina...” Grając na mandolinie przewracał oczami w stronę okien, kiedy otwierał usta, błyszczał w nich złoty ząb. Na Kercelaku wołany był Złotym Ząbkiem, a jego orkiestra uliczna składała się z prawdziwych artystów. Latem chodzili po podwórzach, zimą przesiadywali w pudle i pisano o nich w gazetach, kiedy i którego posadzono.
Kiedy cichnie mandolina, na podwórze wkracza handlarz z workiem i obchodzi parter, pierwsze, drugie, trzecie piętro, suteryny, i skupuje tandetę, starą garderobę, mosiężne młynki do kawy. Wszyscy targują się z nim, wychyleni z okien. Później szlifierz ostrzy noże, tłucze młotkiem w krążek blachy, a w południe na rozpostarty dywanik wchodzi cyrkówka, wdzięcznie rozkłada ramiona, odwraca się i w drugą stronę śle ukłon, jeszcze raz. Mężczyzna zawija rękaw, spod którego sinieje wytatuowany Skorpion i Waga. Świszczą oddechy, żyły pęcznieją na pociemniałych z wysiłku twarzach. Ach, czy ona się nie złamie? Okropne, kobieta zastyga wygięta w łuk! Z ramion mężczyzny lekko skacze i dłonią przesyła całus na pierwsze piętro. Salto, mostek i szpagat, potem zwijają dywanik i idą dalej, a wieczorem szeleści w kącie podwórza jakiś człowiek z drucianym haczykiem i zbiera do worka butelki, kości odkłada osobno, szmaty i papier, ryje w śmietniku nie unosząc głowy, a żółte światło latarni mży słabo sprzed bramy. Słychać wyraźnie, jak coś mówi. Do