Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/272

Ta strona została przepisana.

— Szkoda fatygi. Nie pójdzie.
— Nie pójdzie? Do mnie? To ja przyjdę tutaj. Przyniosę, co trzeba, i sprawa załatwiona. Dogadamy się, Fremde, nie ma obawy.
— Do tego interesu — powiedział ojciec powoli — trzeba poszukać kogo innego.
— Człowieku, nie chcesz zarobić? — Mecenas Szwarc wstał z krzesła. — To jest ostatnie słowo, Fremde? — Ojciec wzruszył ramionami. Mecenas Szwarc zatrzymał się u drzwi. — Ale dlaczego, człowieku?
— Mecenas jest wychrzczonym Żydem, to nie rozumie, dlaczego, ale gdyby nie był wychrztą, też by nie chciał zrozumieć, dlaczego... Na własnym dziecku ubić interes? Jak to można? Nie, nie, za pieniądze i Abraham nie złożyłby Izaaka w ofierze!
Mecenas Szwarc stał odwrócony.
— Zawsze to samo — mruknął zniechęcony i wyszedł.
Dziadek trząsł się i powtarzał:
— Zawsze to samo, amen, amen.
— Też coś — powiedział ojciec. — Co ja z nim mam? Dziecko?
A dziadek wyciągnął w jego stronę chudą szyję i pytał:
— Kim jest ten przechrzta, a?
— Czerniatyński, z Siennej, adwokat.
Dziadek zgorszony skrzywił się i zajęczał.
— Aj, nie pytam o jego nazwisko. Pytam, jaka jego familia.
— Szwarc.
— Szwarc? Z Siennej, mówisz? Szwarc, Szwarc... Nie pamiętam.
Zwiesiwszy nisko oskubaną bródkę siedział wsparty łokciami na stole i drobił suchy chleb do