Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Nikt nie odpowiedział i cisza panowała, a dziadek siorbnął ze szklanki rozmoczoną papkę suchara. Rozległo się łakome ssanie nagich dziąseł.
— Nno — odezwał się prof Baum — tak bym nie powiedział.
Wuj Jehuda przerwał z chłodnym uśmiechem.
— Baum ma na to odpowiedź. On wie, że są rzeczy trwalsze od człowieka.
Ojciec potrząsnął głową; mówił zwrócony do Bauma:
— Co? Kiedy człowiek umiera, lżej mu zamykać oczy, jak wie, że coś po nim zostanie. Nie stado bydła, nie zagon ogórków, nie konto w banku. Majątek on by chętnie ze sobą zabrał. Może nie tak jest, Baum? Ale chce mieć pewność, że coś... coś takiego po nim zostanie i przetrwa. Za to nikt nie da pięciu groszy. Co? To ja się pytam, co? Ja się was pytam!
Wuj Jehuda zmiął cienkie usta.
— Ale czy Żyd umiera? Jak może zostać po nim pamięć? Żyd nie umiera, Żyd zdycha. Innym nie do twarzy taka śmierć.
— Zawsze tak było, zawsze będzie — wzdychał dziadek.
Wuj Jehuda syknął do ojca:
— Wystarczy otworzyć oczy i uszy, aby o tym wiedzieć.
— Boże, kiedy to się wszystko skończy — narzekała matka trzymając grzebień. Wskazała mu miejsce przy sobie, na skrzyni, jak co wieczór. — Siedź spokojnie, Dawid.
Zatupawszy butami weszli Uri i Naum, niosąc śnieg na czapkach. Uri miał zaczerwienioną twarz i sine paznokcie. Naum odwinął z lewej ręki gruby przepocony gałgan i wcisnął jak rękawicę do kieszeni. Kręte włosy wisiały oblodzonym kosmy-