Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/292

Ta strona została przepisana.

koca machał staruszkowi przed nosem. Pytał, czy nie ma pod ręką kropli. Kropli? Nie było w domu kropli; matka odepchnęła ich wszystkich, klepnęła parę razy policzki zemdlonego, dmuchnęła w oczy. Octem natarła skronie. Głowa wisząca na piersi zakołysała się, powoli uniosła i było już teraz widać, jak odtajały szron na brwiach ścieka strużkami. Rozległo się słabe westchnienie.
— Myśli moje stare, słabe. Nie znajduję w nich rady. Ale to wam mówię, nie mogąc już nawet uderzyć się w piersi... Ciężej umierać z bluźnierstwem niż z modlitwą na ustach i w pokorze. Jehudo, czy oni mnie słyszą?
Zakrzywionym palcem kiwał, wołał teraz Dawida do siebie. Kazał mu stanąć blisko, jeszcze bliżej i szeptem powiedział:
— Uciekaj.
Widział twarz zmizerniałą i pożółkłą, brwi okryte odtajałym szronem, oczy zamglone i zwrócone do wewnątrz, stare, zmęczone oczy dziadka. Słuchał tego szeptu i nie mógł zrozumieć.
— Co dziadek? Co dziadek?
Starzec nachylił się ku niemu.
— Uciekaj, Dawid. Jak najdalej stąd. — Nie rozumiał jeszcze, ale patrzył z uwagą, jak poruszają się bruzdy wokół ust, jak wypadają ciche słowa spomiędzy rzadkich, utartych zębów. — Wszędzie są ludzie, wszędzie... Ty sprytny mały, dasz sobie radę.
Matka wyciągnęła ręce do wuja Jehudy. Milczał. Błagalnie wyciągnęła ręce do ojca i na ziemię spadł grzebień.
— Gdzie ma znów uciekać? Opętało ich — krzyczała. — Wszyscy uciekają! Szwarc ucieka. Szwarcowa już uciekła. Teraz każą uciekać mo-