Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/295

Ta strona została przepisana.

Ojciec skubał zleżałe wiechcie zbitego włókna, wydarte ze starego materaca, i mówił:
— Nie kręć się tak, siedź spokojnie i dziękuj Bogu, że masz matkę, która usuwa ci wszy spod kołnierza. Inaczej już dawno zapadłbyś na tyfus i wyciągnął kopyta.
Potem ojciec wiązał szpagatem mosiężne sprężyny wewnątrz rozbebeszonego materaca, a prof Baum spod drzwi, okręcając się szczelnie kocem, gotowy do wyjścia, powiedział:
— A swoją drogą, macie pierwszorzędny fach w ręku, Fremde.
— Tapicerka? A jakże. Niczego sobie kawałek chleba. A wy, Baum, nie możecie znaleźć żadnej roboty?
— Dzisiaj? Czego można ludzi nauczyć, czego by sami nie umieli? Umierać? To potrafi każdy i bez belfra. Takie czasy.
— Takie czasy.
— Fremde, a nie mógłbym u was pożyczyć papierosa na noc? No, powiedzmy, dwóch. Do jutra.
Prof Baum z godnością skinął głową; zsunęły się stopy w ukłonie, a podarty but rozdziawił się rozpaczliwie i łysnęła onuczka. Po raz ostatni okręcił się szczelnie kocem. Zarośnięta dziko twarz, łachmany przepadły w ciemności, zanim przekroczył próg.
Senność łagodnie ogarniała Dawida. Piekły stopy; powieki same się kleiły. To iskanie zawsze go usypia. Palce matki leżały na jego szyi; poczuł zimne dotknięcie grzebienia. Kazała mu ściągnąć koszulę i kiedy Dawid uwalniał nogi z drewniaków, pilnie badała każdy szew, załamanie, uchyłek płótna, przysuwając koszulę blisko do oczu. Ojciec postukiwał młotkiem w ramę starego materaca: jedno lekkie stuknięcie w gwóźdź między