Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/296

Ta strona została przepisana.

palcami, a gdy już lewa ręka odjęta i gwóźdź osadzony, słychać parę równych i mocniejszych uderzeń. Dźwięczały, brzęczały mosiężne sprężyny. Widział, jak ojciec przysuwa bliżej lampę i podkręca palnik. Z kolanami pod brodą, siedział chwilę dłubiąc w uchu, a potem — lękliwie, jakby skakał do zimnej wody, jednym ruchem naciągnął koc po samą głowę i wyrzucił daleko przed siebie nogi na zimne, wilgotne, przepocone prześcieradło.
— Ten leń, twój synalek łachudra, mógłby mi trochę pomóc przy robocie, a nie pakować się tak od razu pod pierzynę o godzinie ósmej wieczorem, kiedy jego ojciec w najlepsze pracuje, żeby jutro jeszcze łobuz miał co do gęby włożyć.
— Pod koc — powiedział.
Stukot młotka urwał się natychmiast.
— Co takiego, fąflu?
— Mówię, że pod koc, nie pod pierzynę.
Stukot młotka rozległ się znów, zagłuszył przekleństwa ojca i szybkie słowa matki.
— Jakow, daj spokój, niech pośpi trochę. Chodził dzisiaj przez mur? Od szóstej go nie było, do domu wrócił przed piątą. Od szóstej do piątej, to... jedenaście godzin. Starczy? Potem lekcja z Baumem. — Stukot stał się szybki i głośny. — Ciszej, Jakow. — I nagle krzyknęła: — Jeszcze ci mało, że dla ciebie nadstawia głowę pod kule?
Słyszał posapywanie ojca, który nabrał gwoździ w usta. Od wściekłego łomotania wszystko drżało i czuł słaby dygot, wyczuwalny ruch podłogi, jakby z dołu kijem szczotki ktoś uderzał w sufit, zniecierpliwiony. Ojciec wypluł gwoździe na rękę.
— O, wa. Lekcje, lekcje. Już dawno mówię, że nie są mu potrzebne, tylko Baumowi ten talerz zupy. I tak do piachu, i tak do piachu.