Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/297

Ta strona została przepisana.

Wystarczy zmrużyć oczy przed snem i otwiera się czarne niebo. Tam, w tej zamkniętej pod czaszką przestrzeni, jak wewnątrz zaciemnionej kuli, mkną bezustannie smugi świetlistych punktów, umykają i nikną, wessane przez ciemność pod powiekami, kiedy ich miejsce zajmują nowe roje. Szum krwi wzmaga się i ciemny, ślepy ekran wypełnia chmara bezładnie sunących świateł. To gwiazdy? Czy można widzieć z zamkniętymi oczami gwiazdy? A czy w ogóle można widzieć z zamkniętymi oczami? To, czego nie ma? Tymczasem plamy świateł swobodnie błądziły na swej drodze. O, nadlatują! Im mocniej zaciskać powieki, tym bieg ich szybszy. Szum w uszach rośnie i jest tak, jakby się leciało w otchłań bez dna; trwoga coraz większa i coraz większa przestrzeń do pokonania rośnie przed tobą. Wydaje się, że można myślą zakłócić ich lot, zatrzymać i zmusić do tego, by posuwały się w przeciwną stronę. Czy każdy ma takie małe czarne niebo pod powiekami? Elijahu też? A Naum? Wstyd; stary koń, a takie figle-migle trzymają się go jeszcze.
Ogarnia go leciutkie odrętwienie, to z daleka nasuwa się sen. Łagodnie okrywa mu oczy, pamięć. Kiedy nadciąga obłok, gwiazdy gasną i niebo mrocznieje. W takiej chwili wyobraża sobie, że wraz z Ziemią krąży wokół Słońca, i wydobywa z pamięci tę cyfrę, budzącą zdumienie i lęk. Dwadzieścia dziewięć i osiem dziesiątych kilometra na sekundę. „Ej, tam, trzymajcie się chmur!” To ruszyła kamienica w zaułku na Krochmalnej i plac Żelaznej Bramy, cały w śniegu, też. Tłum nędzarzy w oblodzonych łachmanach rozbiega się w ucieczce. Modlą się, klną, wyrzucają ręce. Krąży już Waliców. Krąży drewniany