Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/300

Ta strona została przepisana.

pychając się piętami od bruku wcisnął ramiona w szczelinę. Dalej nic, pustka, wyrwa w pamięci. Musiał szamotać się w ciasnym wyłomie z kurczowo zaciśniętymi oczami, ale jak długo to trwało? Pierwsze, co zobaczył, to był ukruszony kawałeczek muru w ręce. Tkwił już między cegłami, czuł nacisk masywu na żebra, kiedy szarpnął go ktoś mocno za spodnie i nad uchem świsnął mu policyjny gwizdek. Bity, fikał nogami. „Wyłaź, szczeniaku!” — „Nie mogę!” Zaparł się i nie puszczał szczeliny, czując, jak serce twardo bije o kamienie. Zewsząd zbiegli się ciekawi i pałka poszła w ruch. Po tej stronie Żydzi widzieli już głowę, a po tamtej stronie noga została w ręku policjanta i słyszał rozbawione głosy, hałas, śmiech. Roztajał pod nim śnieg i błoto ciekło za koszulę; to czuł, a bólu nie czuł wcale. „Paa posterunkowy, niech pan go puści.” Czyj to był głos, nie wiedział. Wiedział za to, że tutaj sprzed nosa głodni ukradną mu chleb, a tam tak długo będą hałasować, krzyczeć i gwizdać, aż pokaże się żandarm i kropnie go na miejscu jak szczura.
— Och.
Ojciec ziewa wypełniając ciemności długim, nie słabnącym pomrukiem. Klepie dłonią po otwartych ustach. Ziewanie kończy się zduszonym głęboko w gardle stęknięciem, a uderzeniom ręki po ustach towarzyszy melodyjne buczenie.
— I tak do piachu, i tak do piachu. Tymczasem się prześpię.
To był szyld na ścianie domu z przeciwka i nagle ten szyld zasłoniła trupioszara twarz, nisko pochyliła się nad nim i widać było wszy na brwiach. Zmierzyły go nieruchome, żółte, rozradowane oczy; Długi Icchok podniósł niedbałym