ruchem chleb, podrzucił z uciechą torbę i odszedł stamtąd śmiejąc się głośno. „Dawid, tobie już nic nie trzeba. Giemza!” Po każdym uderzeniu głowa odbijała się od kamieni jak piłka. Ulica kołysała się razem z nim, kołysał się szyld z przeciwka, koślawo biegnący Icchok, a tuż, blisko — lewe nogi, prawe, gwiazdy na rękawach, ku którym wyciągał rękę. Zaczął krzyczeć, ponieważ ukradli mu chleb. Tłum uciekał przed siebie w popłochu, a on utknął w szczelinie mrużąc oczy ze strachu przed strzałem, na który czekał. Własny krzyk przebrzmiał mu w uszach, przybyło sił; jeszcze jeden wysiłek, szarpnięcie i klęczał na kolanach.
Ciasny nawis był już poza nim. Uciekł za uskok muru.
Po ziewaniu ojciec kaszle, charczę, świszczę, spluwa. Nałykał się przy robocie kurzu, trawy morskiej i jak zwykle ma atak astmy przed snem.
Matka mówi:
— Ten karbid. Wszyscy potrujemy się pewnego pięknego dnia.
Ojciec, nie mogąc zaczerpnąć tchu, chrypi:
— Nie to... Morska trawa.
Tapicerka zżarła mu płuca. Za długo już tyra na tego darmozjada — on, w wieku Dawida, mając dwanaście lat, opuścił dom i nigdy nie był ojcu ciężarem. Do wszystkiego doszedł w życiu tymi oto rękami. Ledwo odrósł od ziemi, biegał z dworca na dworzec szukać zarobku. Jeździł z miasta do miasta na breku, byle zaczepić o coś ręce, a „dzikim” tragarzem został nie mając jednego włoska na brodzie, nie mając grosza na składkę, której żądały związki zawodowe. Kończy jak zwykle:
— I nikt się z nami nie patyczkował. „Dzikich”
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/301
Ta strona została przepisana.