Dawid wracając z tamtej strony zbliżał się do domu i z daleka już wypatrywał okna zaklejonego na krzyż dwoma paskami papieru. W nie opalanej ruderze Natan Lerch drżąc i kostniejąc zarzucał na ramiona gruby łachman; z okna na pierwszym piętrze, gdzie za szybą bielała jego wymęczona, spalona gorączką twarz, widać było zaułek aż po skrzyżowanie Ciepłej, przekupki wrzeszczące wniebogłosy za stołkami, mrowie żebraków krążących niedołężnie koło wachy, którędy wracali szmuglerzy z towarem. Słońce zachodziło za brudną chmurą i w szarówce pełgało drżące światło pośród ciemnych i niewyraźnych postaci, mętnych cieni rozpływających się w godzinie zmierzchu. Ulica konała w dzikim ruchu; bezładny szum i zgiełk, lament, tupotanie drewniaków na kamieniach, okrzyki rzucane donośnie z jednej strony muru na drugą. OD-man z pałką wychodził przed kuchnię gminną, ocierał usta i coś tam wołał, a tłum odpowiadał mu wściekłym chóralnym wrzaskiem, tłukąc miarowo blaszankami, dzwoniąc łyżkami. Gołębie w popłochu zrywały się w powietrze i nisko, bezkarnie krążyły nad wachą. Tłum czerniał w słabym, sinym świet-