Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/31

Ta strona została przepisana.

zgarbiony pod ciężarem szkła, z twarzą ukrytą w postawionym kołnierzu marynarki. Mijał go człowiek w płaszczu zapiętym agrafką, bez koszuli. Białe opaski płócienne z sześcioramienną gwiazdą Dawida powiewały na wieszaku, który niósł przed sobą jak witrynę.
— Szmata, szmata. Komu szmata?
Teraz już wiedział, kim jest — gdy matka przyszyła mu taką opaskę na rękawie kurteczki. I pewnego dnia stanęli na ulicach murarze i zaczęli murować mur.
Czy tak ma wyglądać wieża Babel? Czy tak wyglądała wieża Babel? I czy Pan Bóg pomieszał już wszystkie języki? Mit ten zawsze wydawał mu się ciemny, niejasny. Co sprawiła pewno ponura i zatarta rycina odbita na lichym papierze. Łączył się w jego pamięci z barwami nadciągającej burzy. Pewno oglądał tę rycinę o jakiejś zagubionej porze dnia, zimą, kiedy mizerne światło niezdolne było rozproszyć szarzyzny mroku w norze za warsztatem ojca, gdzie sypiali, ani odpędzić sprzed jego oczu cieni nocy. Srebrna pełna była takich nor, przeszytych krzykiem towarowych pociągów, przeszytych wiatrem przedmieścia, owianych słupem pyłu węglowego. Czerń, ciemność i w tej ciemności krąży nieznużenie tłum harujących cieni, i w tej ciemności bije grom. Przez chwilę widać wyraźnie i czysto ugięte pod ciężarem kształty, usta otwarte w wysiłku i w wysiłku obnażone zęby, widać kamienie podawane z rąk do rąk. Bije grom, strąca z wieży ciała, kamienie, kamienie padają na ziemię, przygniecione ciała padają ciężko na ziemię i nisko, nisko gromadzą się chmury. Więcej nic. Mit ten był posępny, urwany jak utrącona w połowie wieża.
U wejścia do zamkniętej szkoły naklejono dużą