Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/33

Ta strona została przepisana.

wych starców w rytualnej czerni łachmanów, rabinów przegnanych z małych mieścin i wsi, którzy zanosząc głośne modły pod otwartym niebem wyciągali nieśmiało dłonie po jałmużnę, a dłonie te, ruchliwe, zeschłe i wiotkie, zawisały, drżały w powietrzu, jak liście pchnięte podmuchem w przestrzeń. Jałmużna, modlitwa, przekleństwo, codzienna piosenka tych ulic.
Kiedy przyszli — wszyscy tego dnia siedzieli na swoich miejscach, dziadek, ciotka Chawa, Dora Lewin, prof Baum, wuj Jehuda, wuj Szmuel, wuj Gedali. U szczytu stołu, w kącie, dziadek, ale gdzie broda dziadka? Dawid bezwiednie szukał jej, wypielęgnowanej jak ogród — tam, gdzie zwykle, szeroko rozpostarta, kędzierzawiła się na chałacie. Suchy jak pestka, pożółkły, zaniedbany, w poplamionej kamizelce starzec przykładał w roztargnieniu blade palce do bladych skroni. Kiedy dobiegał z ulicy krzyk, malał w swoim kącie i oczy zwężały mu się rozpaczliwie. Przygięta postać ginęła w mroku późnozimowego popołudnia, a ciotka Chawa krążyła w pobliżu i tkała za plecy starca jaśki. Strzepując pył z rękawów i jarmułki próbowała siłą swej despotycznej miłości nadać mu bardziej wyprostowaną, godną postawę.
Spojrzenie starych oczu mijało ich dzisiaj, snuło się gdzieś nisko po ziemi. Purim, Purim; dawniej rozjaśniał dziadek świąteczne dni światłem surowej powagi. Jego oczy odpędzały od stołu, rozpraszały wszystko, co małe, błahe, niegodziwe. Na twarzy jego przebywała powściągana radość, modlitwą podtrzymywana nadzieja, pokora sprolongowana Panu Bogu na przeciąg świąt. Takie to były dni, dni losu, dni legendy o zwycięstwie, dni radosne i surowe zarazem. Z pokolenia na pokolenie mające krzepić dobrą wieścią, otuchą. I dzia-