Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/333

Ta strona została przepisana.

stygły w chłodzie nocy i zamierał oddech. Puste źrenice obrócone w niebo gasły wraz ze światłem uchodzącego dnia i nie było ręki, która zamyka powieki.
— Oooo... Ooch!
Unosiły się nad tym miejscem ciężkie, urywane westchnienia i przekleństwa objętych w uścisku żebraków i kurew. Wisząca w pustce rynna z klekotem uderzała o zlew na nagiej ścianie. Poszarpany, zgnieciony dach wisiał jednym skrzydłem nad urwiskiem. Chichot wiatru, jękliwy dźwięk blachy, wściekłe głosy dolatywały z ciemnych, zgrzytliwych, kalekich ruin.
Elijahu, Dawid i Zyga z wysokości pierwszego piętra, przechyleni nad krawędzią rumowiska, patrzyli szeroko rozwartymi oczami na leżących tam w dole. Wietrzno było i zimno. Roześmiany nieszczerze Dawid zatykał sobie usta. Zyga z udanym rozochoceniem rąbnął Elijahu w kark. Wydawało się, że zaraz pęknie ze śmiechu. Marzły im ręce.
Na placu Żelaznej Bramy wartownik oddał strzał. Tramwaje iskrzyły z sykiem, śląc w ruiny zielone światło i chmarę bezładnych cieni.
— Aa...
Na cegły rzucona biała laska i zniszczony filcowy kapelusz. Obok dłoń dziewczyny błądząca po kamieniach. Nagły krzyk rozległ się w ciemności i trwał, jak wzniesione ostrze przeszywające niebo.
— Yyyy!
Długo, wolno zamierało monotonne skomlenie niepodobne do głosu człowieka, choć było jeszcze głosem człowieka.
— Chodźmy — powiedział Elijahu. — Już, wystarczy.