Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/336

Ta strona została przepisana.

Śmiech urwał się i zza załomu dobiegło ziewnięcie, mruknięcie:
— A mówiłam przecież, że łaskotek się boję.
Przy wyjściu z ruin, w kącie bramy na barłogu usypanym ze słomy, papierów i szmat, poruszało się coś niemrawo.
— Kto tam znowu? Tfu, za przeproszeniem, całą noc spokoju człowiekowi nie dają!
Na ulicy wyleniały i spocony już lisek skakał, groził szklanym okiem, zsuwał się z pudrowanej szyi.
— No, tee...
— Niu, niu, niu...
— Ty mnie nie rusz, funio!
— Dawaj tu, szantrapo!
— Fetniak! Jeszcze czego? Kup sobie trupa na Kercelaku!
Nagła, zagmatwana bójka poderwała Waliców i Małka krzyczała cienko, judząc, przysiadając na jezdni z uciechy. Zadarła liliowy spód i przebierała nogami w jakimś pokracznym, wściekłym tańcu. Dobry początek nocy! Paru oberwańców stało obojętnie; otoczyło ukradkiem dwóch szamoczących się charłaków, tragarza Kiepełe i Nahuma Szafrana wysiedleńca. Trzeci leżał koło nich. Ona lekko przysunęła się bokiem. Wycie wzbierało w gardle bez słów. Dawid zobaczył wszystkie zęby na wierzchu, mały ruch ręki podającej nisko nóż zza podwiązki i roziskrzone, szybkie spojrzenie spod opuszczonych powiek. Płaskonosy Nahum i Kiepełe szurali niedołężnie podeszwami, doskakiwali i odskakiwali od siebie.
Ona krzyknęła coś, a skrwawiony Szulim wstał cicho i potulnie z ziemi i rzucił w nich kamieniem: Dawid, Elijahu, Zyga uciekali jak przegna-