Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/344

Ta strona została przepisana.

plamy i wkrótce okryły całe ciało. Wiedział, co to znaczy. Potem plamy pociemniały, sinoczerwonawe i wysypka przybrała kolor krwisty. Ile to czasu minęło? Oślepiony gorączką próbował się powoli ubrać. Przed oczami ciemne koła wirowały, migały, zatapiając go całego w rosnących kręgach fal. Z drewniakiem w ręku siedział martwo czując, jak kołyszą nim wyczuwalne podmuchy, a to tylko gorączka wypełniła mu donośnym sykiem uszy i słowami przyplątanej skądś piosenki. „Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień...” Jak przez dym widział żółtą twarz ojca, ziemiste jamy na skroniach matki. Z oddali, chwiejnie, kołysane podmuchem sunęły ku niemu ich wydłużone postacie. Pochyleni nad nim brali jego ręce w swoje zimne ręce i oglądali; coś tam mówili. Niebo za oknem wdzierało się do środka jak zielony gaz. Szary świt wlókł się bez końca w ciemnym mieszkaniu i wstawał dzień pod zdechłym psem. Sznurował buty i płakał ze złości, że jest taki słaby. Plama ze ściany rzuciła się na niego jak zwierzę. Niepewnie schodził po schodach trzymając się mocno poręczy. Zdawało mu się, że nadal śni, a dawno już szedł podwórzem. Ciemność ogarnęła go zupełna i na końcu bramy majaczyło przed nim słabe światełko. Szedł w jakimś ważnym celu, był tego zupełnie pewny, ale zapomniał, po co. Na ulicy Chaskiel-stróż okrywał zwłoki papierem. Okrywał papierem zesztywniałe zwłoki z podkurczonymi nogami, zwinięte w kłębek, a stare gazety ostro szeleściły w jego rękach. Był wiatr, więc przykładał je bryłkami połamanych cegieł, chwytał, przytrzymywał sunące chodnikiem płachty. „Komu jest lepiej?” Martwy leżał z kawałkiem