i podtrzymując wzajemnie posuwały na oślep, szare, wyschnięte, okryte łuską zrogowaciałej skóry. Piszczele suchych nóg unosiły klateczki wątłych żeber, przez które widać było bicie serc, ich słabiutki trzepot. To ptaki, ptaki ulatywały z kościanych klateczek i wzbijały się w niebo pełne chmur i dymu! „Alles Scheisse... Nimm den Dreck weg und schmeiss an die Seite!”
Zamiast oczu mieli rany. Na świat patrzyli ze zdumieniem przez rany swych oczu. Z zatroskaniem zbierali łachmany, które z nich opadały. Z zatroskaniem zwijali porzucony dobytek, z zatroskaniem wiązali ten dobytek sznurkiem, przygotowując do drogi pakunki niedołężnymi, powolnymi ruchami. Ciężko było iść puchnącym. Ociężale posuwali się za innymi, ledwo dźwigając zniekształcone członki. Brunatna, krucha skóra pękała pod naporem rozdętych, rozmiękczonych mięśni. Poruszali się niemrawo, sennie, a trepy opadały z ich obrzmiałych nóg. Zniekształcone twarze, puchnące, bez rysów, jak martwe maski, ogromne i monstrualne, płynęły ponad tym tłumem. Wszyscy ciągnęli na Madagaskar wielkim pochodem za wozem Eliasza. Z ciemnych zaułków, z sieni kamienic, z piwnic i strychów wypełzały zmory na światło dzienne — dzieci porzuciwszy zwłoki ojców, kobiety porzuciwszy w ruinach wystygłe kościotrupki niemowląt. Mrużyli oczy w oślepiającym świetle dnia i słaniając się w podmuchach wiosennego wiatru, zarośnięci, z rozwianymi kudłami dziko opadającymi na oczy, łączyli się w jeden pochód szkieletów. Wysuwając się ze swych legowisk okrywali szmatami goliznę. Czarnymi rękami ściskali jakieś skorupy, puszki, łyżki cynowe, noże, miski, resztki przechowywanego na ten dzień
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/359
Ta strona została przepisana.