Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/362

Ta strona została przepisana.

siebie, jak siedzi w oknie. Obok Rywa, żona stróża, szorowała stół przed świętem. Ocknął się i popatrzył na nią z góry. Rozbite lustro w ruinie rzucało naokoło szybkie, drobne błyski. „Co szmuglujesz, Żydku?” Przed nim stał Krwaworączka ze skórzanym rajtpejczem i pistoletem, a on nie miał odwagi głowy podnieść wyżej. Wywrócił worek i wysypał przed siebie nędzną zawartość. „Życie!” Miał gorące uszy. Ale mu się udało tamtym razem. Krwaworączka sapnął i przeszedł do następnego, który klęczał obok z zaciśniętymi powiekami, skulony, głowę wcisnął w ramiona: czekał na strzał.
Ale strzał nie padł tym razem. „Jedz, jedz, worek marchwi, kropla krwi.” Tak mu matka mówiła dawno, dawno temu... Szedł lasem, mocno zaciskając zęby z chłodu i strachu. Wrony, kawki krakały gdzieś wysoko. Serce ściskało mu się na ten przykry, żałobny zgiełk. Las, czarny las.
A kwietniowy ten las pachniał mchem, zbutwiałym listowiem, hubą, pierwszymi fiołkami. Ujrzał wśród drzew bladą dziewczynę z cichym uśmiechem na twarzy, jak zamyślona trzymała w palcach zamkniętą muszlę, z której wysuwało się szare ciało ślimaka, wywabionego ciepłem jej dłoni. Wysuwało się, pełzło po jej skórze. Zaklinała: „Ślimak, ślimak, pokaż rogi!” Ożywiony ślimak pełzł po dłoni dziewczyny niemrawo i ostrożnie, sącząc śluz, a dziewczyna powoli dłoń obracała, niosła przed sobą w bladym promieniu słonecznym. Z radości, zdumienia na ten widok podskoczył parę razy w miejscu i wybiegł z lasu. Ptaszyska czarne za jego plecami krakały, krakały. To było wspomnienie. A dziewczyna przyszła potem do Hrybków z koszem pełnym warzyw czy czegoś. Boso szła, później biegła, bo