Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/364

Ta strona została przepisana.

dać! Eliasz zajechał po nich wozem. Sadowi się dziadek z oczami zatopionymi w niebo, unosząc brzegi długiej kapoty, a ciotka Chawa dźwiga za nim oprawny w skórę modlitewnik, i wuj Gedali ze smutnym uśmiechem niedowierzania na twarzy, i wuj Jehuda surowo zaciskając usta, i... Kochani, dokąd? Jeszcze tylko jedna mała osoba została. Oto biegnie, zaczekajcie! Odjechali. Stał z głową zadartą ku górze, śledząc ich ucieczkę. A tam, wszyscy ciągnęli bezładnym tłumem. Czy to już koniec świata i dokąd oni lecą takim wielkim tłumem? „Ej tam, trzymajcie się chmur! Trzymajcie się wiatru!” To zakołysał się Waliców i ruszył do lotu jak wielki latawiec, żebracy w popłochu biegają, a ziemia usuwa im się spod nóg, żebrzą o słońce, wyrzucają w górę ramiona i porwani tym gestem ulatują w dal. Rodały o zamarzniętych zwojach, zamknięte pieczęcią lodu, które od drzwi do drzwi noszą stary Szafran z synami — frunęły z ich rąk ponad kopuły Hal. Przodem prorok Eliasz na ognistym wozie, w płaszczu z chmur i dymu. „Jeszcze jedna przeprowadzka, co za czasy!” Ciężkie westchnienie matki i mrowie gwiazd.
A żebrak chwycił płaszcz proroka i drze, ciągnie do siebie.

Ale to nie był jeszcze kryzys. Przytomniał, z ulgą opierał stopy na gorącej cegle, którą matka stale zmieniała pod przepoconym kocem, a potem zamykał oczy i wyprężony, ze sztywnym karkiem, czując jak wstrząsa nim dreszcz, zapadał w sen. Z daleka, z daleka docierały głosy.
Dr Obuchowski kłócił się z matką o tę cegłę,