ciła z zakurzonym szalikiem, który długo trzepała o kolano, a leżący po kątach przyglądali jej się surowo i uważnie. Stała w paletku z paczuszką w dłoni, patrząc w okno z jakimś szczególnym napięciem, obawą, i osłaniała ramieniem paczuszkę, jakby chciała coś przed nimi bezradnie ukryć. Ojciec bez mrugnięcia ujął chudziutki łokieć, sprowadził ciotkę, zniósł prawie ze schodów i rozpoczęła się droga przez miasto.
Wieczorem wuj Gedali bez worka wrócił z Okopów. Matka przed niskim taboretem mówiła:
— Chawa, Chawcia, zjedz odrobinkę zupy!
A na to ona:
— W żadnym wypadku, nie mogę. Ty sobie od ust odbierasz, kochanie.
Jadła szybko. Piła rzadką zupę prosto z miski, a potem rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, chyłkiem wycierała puste naczynie i ssała zwilżony palec przymknąwszy oczy. Skurczona siedziała na tym taborecie koło kuchni, z niepewnym uśmiechem na twarzy.
Przez parę dni zachowywała spokój; markotnie snuła się po mieszkaniu, z namysłem stawała w oknie, cicha, obojętna. A potem zaczęła uciekać i dwa razy przyprowadził ją ojciec z odległej dzielnicy. Kiedy po raz pierwszy zaczęła się przygotowywać do ucieczki, nie rozumieli jeszcze, co to oznacza, i nie protestowali. Długo pakowała swoją paczuszkę, zawijała w papier walizkę bez wieka, rozwijała. Wieczorem odnalazł ją ojciec na Stawkach. Po raz drugi uciekła, kiedy nikogo w domu akurat nie było, i zanim ją odnaleźli, minęły dwa dni. Zabiedzoną, zszarzałą, drzemiącą ze znużenia we wnęce bramy ujrzał wuj Gedali na Miłej. Kręciła głową, że nie chce wrócić,
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/370
Ta strona została przepisana.