Sztywne z trwogi woły i rude cielaki fruwały przez mur. Jagnięta pobekując potulnie fruwały przez mur. Wieprze przelatywały mur. Krowy fruwały na granatowym niebie letniego zmierzchu, bezradnie przebierając racicami wśród obłoków, ruchliwymi ogonami smagając żółty jak cytryna księżyc, który przepływał im nisko koło wymion. Porykiwały zwierzęta, skrzypiał żuraw pod ich ciężarem, ochoczo pokrzykiwał człowiek po tamtej stronie: „Bujaj się, Fela!” Zblatowany żandarm ukradkiem śledził ten proceder; śmiał się na posterunku i wspaniałomyślnie odwracał. W rozbawieniu wołał granatowego. Policjant już biegł. Jedną ręką podtrzymując kołyszącą się kaburę pistoletu, drugą trzymając czapkę kursował żwawo tam i z powrotem. „Ludzie, piorunem ma to iść!” Komenderował szmuglerami, kiedy rude cielę zawisło wysoko nad ulicą, pobekując donośnie i łajniąc ze strachu pod jego nogi. „Taa jest, panie władzo, taa jest, o żeż ty! Bujaj się, Fela.” Rozległ się głos ukrytego za murem i przekleństwo. Wkoło gromadzili się przechodnie i nie wiadomo czemu mówili, że żuraw się zaciął na amen.