Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/374

Ta strona została przepisana.

— Wystarczy.
— Dla kogo — powiedział Dawid. — Jak dla kogo.
Zmierzchało.
— Nic tu po nas — powtórzył Elijahu. — Trzeba wracać.
— Jeszcze troszkę — prosił Ernest. A Dawid wołał:
— Złoty interes! Do bani z tym! Mów, po coś mnie tutaj przywlókł, do tej trupiarni, Elijahu!
Zaczęło się to jesienią zeszłego roku, kiedy Elijahu zabrał ich z sobą po brukiew do znajomego badylarza. Na drewnianym Kole przy ulicy Księcia Janusza była pętla tramwaju 22 i tam przesiedli się do wagonu linii podmiejskiej 22B. Minęli lotnisko wojskowe i nie dojeżdżając do końca wysiedli przed drewnianą kaplicą w Boernerowie i poszli na przełaj w las. Elijahu położył się i czochrał plecy o mech, dusząc własne wszy. Tarzał się dziko, klepał z uciechy pnie drzew. Rozgarniał igliwie i połykał znalezione grzyby. Hu-huu! Hukał i słuchał swego głosu z otwartymi ustami. Śmiejąc się zdejmował drewniak, odwijał onuczkę, moczył brudną stopę w błotnistym rowie. Mrużył oczy, wyciągał szyję do słońca, wyrywał źdźbła traw i rozgryzał słodkie łodyżki. Dawid i Ernest rozglądali się trwożnie; z ulgą biegli w las na pustą i cichą polankę pełną suchego, gorącego siana. Liście z szelestem niegłośnym padały w mech, a Elijahu rozwalony siedział pod drzewem, palił papierosa i opowiadał niestworzone rzeczy; namawiał ich do tego interesu. Potem jeszcze kilka razy urządzili wyprawę w tamte strony, ale zmienili trasę; w majątku Kaputy kupowali kartofle, a kiedyś dotarli pod Ołtarzew na folwark