Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/379

Ta strona została przepisana.

Słyszał krzyk Elijahu poprzez ciche słowa modlitwy — monotonny, niekończący się szept.
— Daa... Dawid, ty chodź no mnie, ty!
— Już.
Słyszał słowa modlitwy, cichy głos starca klęczącego nad dołem z rękami wspartymi o kij, z uniesioną ku niebu brodą, której długie i tłuste kosmyki rozwiewał wiatr. W pobliżu nie było nikogo i nikt nie żegnał umarłych poza nim. Cień czarnego chałata leżał rozpostarty na przeciwległym usypisku mokrej gliny poruszonej niedawno łopatą, padał na zwalone pokotem ciała, ledwo okryte papierem, gałganami, workami, arkuszami gazet; padał w głąb otwartego okopiska, do którego z cichym szelestem uchodził szybki piach. Oczy starego Żyda były białe, wywrócone, powieki szeroko rozwarte, jakby wessać pragnęły niebo. Stary Żyd wołał o wschodzie słońca nad dołem. Dawid słyszał:
— Panie, Ty jeden z wysokości oglądasz ten dół, amen. Grzebiemy zmarłych naszych na środku udeptanych dróg. Ziemio Obiecana! Garstka twego prochu jest nam świętością, relikwią ostatnią, za nią płacimy krwią i złotem, życiem całym. O, Ziemio Obiecana, grzebiemy zmarłych naszych...
Grzebią zmarłych swoich i kamień im kładą pod głowę, i w dłoń kamień wtykają, i kamień walą na ich piersi z dala od ciebie, Ziemio Obiecana. Gdzie piołun i ciernie, gdzie oset i chwast, a grzebać zmarłych swoich muszą w koszuli śmiertelnej, którą zwlekają z własnego grzbietu. A czynią to tak. Na kolana, na kolana padają i słabą dłonią ryją płytką jamę, by złożyć w niej suche ciało, ze słowem modlitwy nielekkiej.