Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/380

Ta strona została przepisana.

Słyszy swe imię stłumione przez odległość, wołanie Elijahu.
— Daaaa... Dawid.
— Szukam.
Dawid podniósł grudę ziemi, rozkruszył w dłoni, okruchy długo i powoli przesypywał przez palce. Oglądał, szedł.
Stary Żyd wołał o wschodzie słońca nad dołem pełnym martwych, nagich ciał.
Grzebią zmarłych swoich tutaj, gdzie kości ich wróg pali i rozprasza prochy na cztery strony świata, a znikąd nie dobiega słowo powitania, tylko krzyk: Precz! Giń! Z palcem na ustach, aby żaden szmer nie rozbudził straży, a szmaty tłumią ich krok, gałgany na stopach zacierają ślad do sponiewieranego grobu. Chyłkiem, jak złodziej składający do ziemi swój jedyny i ostatni łup. Grzebią zmarłych swoich bez nadziei, bez nadziei kładą ich do snu w obcej stronie, na tej pustej, ciemnej, zimnej ziemi, że mieć będą odpoczynek wieczny. Tutaj, gdzie nie ma dnia w spokoju, nocy bezpiecznej, pory życia dla synów Izraela, gdzie psy tylko są im płaczkami, a wilki ryją pazurem twarz ziemi, by pyski zanurzyć w sercu martwego.
Dawid poszedł dalej, podniósł z ziemi mały zwitek drutu miedzianego, zgiął w palcach, wsunął do kieszeni. Wrócił z powrotem, odnalazł kawałek rury wodociągowej zakończony kolankiem, potrzymał, zważył w ręku, oczyścił z gliny, zamachnął się kilka razy, stuknął o kamień, podrzucił rurę w powietrzu, schwytał w locie, zatknął za pasek. Wyjął z kieszeni miękki kabelek, złożył dwa końce razem, zwinął podwójnie, koniuszki splotu skręcił w haczyk, wsunął za pasek.
— Daaaa...