Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/381

Ta strona została przepisana.

— Idę.
Stary Żyd wołał o wschodzie słońca i modlił się za zmarłych, klęcząc nad dołem.
Grzebiemy zmarłych naszych w obcej ziemi na środku udeptanych dróg, nasze groby wśród kolein i na dnie rzek, do których spływa krew, woda żywota tułaczego, i kości przeklęte synów Izraela. Grzebiemy zmarłych naszych w obcej ziemi, a ona ciało wyrzuca na wierzch, na słońce, skąpiąc mu swojego łona. Grzebiemy zmarłych naszych, co brzemieniem nam ciążą i klątwą się stają, i znaczą ślady za nami, którędy dopada nas wróg. Grzebiemy zmarłych naszych w godzinie, która jest i godziną śmierci naszej, bo nie ma otuchy w sercach synów Izraela. Przeklęci, przeklęci! Grzebiemy zmarłych naszych, jakbyśmy siebie samych do grobu składali. Grzebiemy zmarłych naszych licząc w głos wszystkie pokolenia, które minęły od praojców Abrahama, i opłakując pokolenia, które nadejdą. Grzebiemy zmarłych naszych radując się z tymi i ciesząc w głos, którzy przy życiu nie pozostali, i sami sobie, żywi żywym rychłego końca życzymy. Żywi żywym. Umarli umarłym. Grzebiemy zmarłych naszych i biadamy, że sami pozostaliśmy bez nich, zamiast nich przy życiu. Grzebiemy zmarłych naszych, a tak jakbyśmy siebie samych grzebali.
Stary Żyd klęczał nad dołem otwartym.
Dawid oddalił się stamtąd cicho, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko dwa razy, resztę zgasił ostrożnie i długiego peta schował do kieszeni. Podszedł do Elijahu, postał nad nim, wyjął niedopałek, zapalił, zaciągnął się raz, wetknął mu w usta.
— Dawid, łamiesz się?