Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/382

Ta strona została przepisana.

— Szukam.
— Bierz się za robotę.
Elijahu palił nie wyjmując peta z ust. Kaszlnął sucho, pet sfrunął na ziemię. Ernest podskoczył.
— A nie mogłeś wziąć czegoś z domu od siebie, Dawid?
— Zamknij jadaczkę — powiedział Eli. — Zamknij, bo nikt się ciebie o to nie pyta. — Przykrył pet drewniakiem i rozdeptał. — Nie rusz i rób, co do ciebie należy, Albinos.
I Ernest robił, co do niego należało, i Dawid robił, co do niego należało. Na kolanach posuwali się za Elim, który im wskazywał drogę.
— O, tutaj!
— Cicho, Albinos. Uważaj lepiej.
Ernest zamilkł, ale nie na długo.
— Co ja mam!
Klęczeli obojętnie. Wrzasnął:
— O rany, co ja mam!
Podeszli bliżej i zobaczyli, że w palcach obraca blaszany pierścionek, w którym tkwiło oczko z czerwonego szkiełka.
— Ale kejsef, co?
— Albinos — powiedział Elijahu — ty się nie wygłupiaj i nie baw jak dziecko, dobrze?
Cisnął blaszany pierścionek daleko przed siebie, mierząc w usypisko gliny.
— Mógłbyś mi zostawić. Co ci szkodzi — skarżył się hałaśliwie Ernest.
— Albinos — ostrzegł Elijahu. — Uważaj pod nogi. I nie drzyj się tak — ledwo zdążył to powiedzieć, wyrósł przed nimi stary Żyd.
Wynurzył się cicho spomiędzy grobów cień, który zaczął krzyczeć ludzkim głosem, szarpać