Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/385

Ta strona została przepisana.

W bramie cmentarza stali Niemcy.
Oficerowie szybko zbliżali się do ludzi, a w ich głosach znać było stanowczą, powściągliwą groźbę. Jeden potrząsał parabellum w uniesionej dłoni, drugi trzymał w gotowości leicę. Srebrzyste sploty sutych adiutanckich sznurów kołysały się wokół ich ramion. A za nimi w pewnej odległości ciągnęli hałaśliwie rozbawieni cywile, zwracający uwagę nonszalancją i przesadną swobodą turystów. Panowie z kolanami w szerokich, luźnych, fałdzistych pumpach, z łydkami w wełnianych kraciastych skarpetach. Panie w letnich, kwiecistych, pstrych sukienkach. W oddali kołysała się żółta parasolka, a w jej cieniu jasnoszary kostium, niżej jedwabna pończoszka, a jeszcze niżej, przy samej ziemi, czarny pantofelek. Pantofelek utknął w glinie okopiska, stopa w jedwabnej pończoszce uniosła się z wdziękiem ku górze, żółta parasolka zachwiała się, zakołysała i popłynęła po niebie jak lekka chmurka.
Hilfe.
Wśród przybyszów rozległ się wybuch hałaśliwego śmiechu. Oficer, lekko i swobodnie trzymający w uniesionej dłoni parabellum, odwrócił się na wołanie kobiety i jasnym, czystym, donośnym głosem powiedział:
Lotte, was ist los?
Z pantofelka sypał się piach, obnażona stopa dotykała uda w geście baletowym, pod żółtą parasolką rozlegały się westchnienia, trzepot, leniwie rozciągnięte słowa.
Bei Gott, das geht über alle Begriffe. Hier darf man nicht gehen.
Drugi oficer podniósł do oka leicę; tragarze niechętnie i powoli cofali się w głąb cmentarza,