Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/393

Ta strona została przepisana.

i do ucha mu szepnął — to chałef, stary pies. Może być chatranka.
I pognał schodami na górę przeskakując po dwa stopnie na raz. Słyszeli tupot i jak zatrzymał się; pierwsze piętro. Tupot, drugie piętro. Tupot, a potem cisza. Tamten mieszkał na trzecim piętrze. Nawet nie wiadomo, czy zwyczajny łobuz, czy do tego jeszcze policjant. Z Elim tak zawsze, w największy deszcz szuka rynny. Dawid myślał, co gorsze? Ernest pytał, czy tamten facet może zrobić Elijahu krzywdę. Dawid potrząsnął kieszenią, aż złom zabrzęczał.
— Masz, słyszysz?
— Ja bym za nic nie poszedł sam do meliny. — Ernest przysunął się blisko, blisko i złożył dłonie.
— Ty! Ty a Eli to duża różnica. — Patrzył na swoje brudne ręce i na brudne ręce Ernesta.
— Nawet nie wiadomo, co to za jeden. — Ernest miał szeroko rozwarte oczy i rozpaczliwie mrugał bladymi rzęsami.
— Taki sam bandzior jak my, wiesz już teraz kto?! — Ernest cofał się przed nim. — Taki sam, tylko jeszcze cwańszy! Bądź spokojny, włos ci z głowy nie spadnie, żadnemu z nas. Dopóki nie dostał niczego do ręki, on ciebie, Albinos, nie ruszy. — Ernest cofał się w głąb bramy. Dawid wyciągnął chudą pięść. — Masz cykorię? — Ernest potknął się i usiadł na schodku. — Masz cykorię, mów!
— Nie — powiedział cichutko. — Nie mam, tylko troszkę.
— Ja ci pokażę. Jak pójdziemy na górę, pamiętaj: trzymać się z daleka i za mną, zawsze z tyłu.