i mur starej kotłowni wiszący nad głowami jak zawrotne urwisko, które zapiera dech. Osłonięta ściana nieba za wysoką ścianą cegieł czyhała w ukryciu, aby runąć na nich, kiedy stali tam cierpliwie, zadzierając głowy i mierząc wzrokiem przestrzeń od miejsca, na którym tkwiły ich znużone, opuchnięte nogi, aż po wierzchołek, dokąd sięgały ich oczy. Ale nie runęła; nic nie wstrząsnęło powietrzem poza stłumionym łoskotem tłoków w oddali, szlochem dartego żelaza, kalekim bełkotem maszyn, pah, pah, pah, pah, pah. Skąd się tu wziął? Dawid patrzył na swoje nogi, jak dowlókł się tutaj? Słyszał łomot maszyn, słyszał leniwy szum krwi we własnym ciele, słyszał głos tamtego faceta, który przed godziną pytał: „Więc? Ile tego, szczury?” Cichy, miękki, rwący się w krótkim oddechu głos. I Elijahu odpowiedział: „Osiemnaście koronek pojedynczych.” Urwał. „I?” Elijahu milczał, zwlekał. „I?” Nie było rady, więc dodał trochę. „I pięć podwójnych.” Tamten facet był uparty i swoje chyba wiedział. To „i” tylko przerywało milczenie. Słyszeli w zupełnej ciszy, jak brzytwa ostro, z szelestem sunie po napiętej skórze. „I?” Elijahu skłamał. „I już więcej nic.” Wtedy syknął, zatrzymał ostrze, lecz nie skaleczył się nawet. „Ty, chodź no mnie, ty!” Brzytwa ruszyła i donośnie sunęła po skórze. Nie odwrócił się do tej pory; patrzył w lusterko, szybko i zwinnie uwalniając z zarostu twarz. Miał mydło na podgardlu i wąsach, miał tylko dwa ruchy brzytwą. Śledzili w milczeniu lekkie, płynne cięcia; zatrzymał brzytwę, językiem wypchnął policzek i samym noskiem ostrza gładził w tym miejscu skórę krótkimi, niezauważalnymi ruchami ramienia. „I?” Uparcie powtarzał swoje. Teraz Ernest krzyknął: „I dwa mo-
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/395
Ta strona została przepisana.