Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/398

Ta strona została przepisana.

przy jej nogach. CENTOS MIESIĄC DZIECKA DZIECKO TO NASZ SKARB WPŁAĆ NA CENTOS CENTOS. Zresztą panowała tutaj cisza w powietrzu płowym od pyłu ruin, cisza przerywana stłumionym i miarowym szumem maszyn. Potem: „Wykładaj żółtko.” Odwrócił się wtedy szybko do Ernesta. Był ubrany, kiedy to powiedział, i popatrzył na nich kolejno. Elijahu, Dawid, Ernest, żaden ani słowa. Tamten facet zaczął wolno chodzić po pokoju. Ale już nie miał pieniędzy w domu. Przypomniał sobie, że nie trzyma pieniędzy w domu. Jak chcą, to mogą z nim podejść kawałek. Tu, niedaleko, parę domów dalej. Wstąpi tylko do wspólnika, który trzyma kasę. Wspólnik zapłaci od ręki. I sprawa załatwiona. A jak nie, to mogą na niego zaczekać w melinie, on wróci zaraz. Więc jak chcą czekać, to mogą czekać. A jak chcą iść, to mogą iść. Tak powiedział, ale nie powiedział po raz drugi, żeby Ernest wyłożył mu żółtko na stół.
Wyszedł do nich po kwadransie razem ze swoim wspólnikiem. Wynurzył się bez szmeru z jakiejś nory w gruzach, gdzie wspólnik musiał już na niego czekać uprzedzony; i teraz zbliżali się szybko, a szli jeden od drugiego w odstępie dobrych paru metrów. Okraczyli dziewczynę przykrytą papierem. Elijahu wyszedł im naprzeciw. Dwóch na trzech. Nie jest tak źle, w razie czego. Szli dalej, nawet nie spojrzeli na Elijahu. Prosto do małego Ernesta:
— Wykładaj żółtko, jazda!
— Nie — krzyknął Elijahu. — Nie, nie. Żadne takie, żadne takie... Szacher-macher? Najpierw pieniądze, potem towar. — I do Ernesta: — Chodu!
— Cicho, szczury!