ka rozbawionym spojrzeniem odprowadzał ich z chodnika, pełen uznania potrząsał przyjaźnie karabinem, a oni ciągnęli na Umschlagplatz, bez konwoju i nie zatrzymywani po drodze przez nikogo, przekrzykując się hałaśliwie i śmiejąc, przepychając do przodu i karcąc nawzajem za opieszałość. Na czele szedł Baruch Oks ze swą bandą; Baruch Oks bez żadnego bagażu, obciążenia, tylko z czarną skórzaną kurtką luźno przerzuconą przez ramię. Kiedy kolumna zatrzymywała się lub zwalniała kroku, odwracał się i idąc tyłem machał wściekle skórą nad głową. Uśmiechał się złym uśmiechem i oczy zwężone miał jak przed bójką. Za nim Mundek Buchacz kołysał barami pochylony, patrzył spode łba za siebie i na boki. Gwizdał wpychając palce między zęby, popędzał. A tam, obok niego Kuba Wałach kulał sztywno klekocząc drewniakami, chichotał piskliwie i mówił coś do Mundka, który w odpowiedzi chrząkał i myczał. Josełe Żółtko maszerował długimi krokami, sapał; na plecach dźwigał worek, którego rogi owiązane sznurkami sterczały hardo, a te sznurki przerzucone miał przez ramiona i okręcone wokół końca worka jak pasy plecaka. Skądś wyskoczyła na ulicę maleńka, skulona, figurka i uważnie śledziła idących rozbieganym wzrokiem. Mordka Caban pochylony wiązał mocno trepy, a potem zawołał w ich stronę:
— Dokąd, panowie granda?
— Na Madagaskar!
— Chodź, nie pytaj. Drałuj z nami.
Mordka Caban przywiązywał sobie trepy do kostek, a w kolumnie rozległy się gwizdy, śmiech. Josełe Żółtko zszedł na bok i zawołał zdyszany:
— Sikalafą! Hrabia jeszcze tutaj?
Baruch Oks machnął skórzaną kurtką przed
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/412
Ta strona została przepisana.