Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/427

Ta strona została przepisana.

Mordarski czochrał się szkaradnie i długo. Mecenas Szwarc potakiwał.
— Ze wszystkich przykazań pozostało jedno, ostatnie: nie bądź głuchy na los bliźniego swego, który ma czym ci zapłacić.
We dnie schodzili w głąb do piwnic i drzemali pod rumowiskiem zburzonej oficyny, nocą snuli się w szopie, czuwając. Głosy z zewnątrz rozlegały się coraz rzadziej, ciszej, ale żandarmi nadal przetrząsali dom za domem i sień za sienią. Idąc cicho po schodach przystawali z bronią gotową do strzału i na każdy szmer za ścianą wszczynali ponownie poszukiwanie. Ich postaci zaczajone w półmroku strasznym lękiem napełniały serca ludzi w kryjówce; szeptem powtarzano sobie wieści o czarnych, o ich chciwości, o ich okrucieństwie, o ich podstępach, o ich psach. Zapuszczali się na strychy szukając ukrytych w zakamarkach dzieci, zniedołężniałych starców zarytych w pościeli wykańczali strzałem na barłogach, ściągając z nich brudne pierzyny. Pukali w mur. Oddzieleni ledwo ścianką, oddaleni o krok wstrzymywali oddech w zupełnej ciszy i w jakimś strasznym jasnowidzeniu krążyli koło ofiar przyciągani ich obecnością. Zamiast psa Niemcy prowadzili na powrozie schwytanego Żyda. Bity, raz po raz wołał:
— Leon, wychodź, bo cię widzę! Jakub, nie chowaj się dłużej, to pan żandarm daruje ci życie!
To był Nahum Szafran.
Po wodę chodzili nocami. W ciemności daleko niosły się szepty, szmery, trzaski. O tej porze wśród ukrywających się panował ruch i ożywienie; jedni szukali bliskich, inni ukradkiem go-