towali, szli do pustych mieszkań w poszukiwaniu prowiantu, odzieży i szmat.
Trzeba było cicho minąć podwórze zastawione bezładnie meblami, zagłębić się w labirynt szaf, stołów, luster, w których odbijał się księżyc, z nagła rzucając w oczy podstępne światło ścigające żywych — a oni w osłupieniu oglądali własne trupio blade twarze. Schody trzeszczały jak świeżo zbita, źle dopasowana trumna. Wiatr stukał otwartymi na oścież oknami, gdzieś trzasnęły drzwi i dom ożywał o tej nocnej porze od piwnic po strych.
Było już po północy, kiedy matka napaliła pod blachą i naprędce ugotowała „kluski”. Smutno tlił się mały ogienek, syczała lekko woda w garnku. Zabieliło się, spieniło pod pokrywką. Matka w oczekiwaniu oparła się o piec, trzymając się rękami zimnych kafli. Przymknęła oczy i opuściła głowę, a padający spod blachy ogień oświetlał różowym blaskiem szyję, skroń, przymkniętą powiekę. Czekali cierpliwie na posiłek, który pochłonął ostatnie resztki mąki i dwa krzesła. Dawid połknął trochę gorącej wodzianki, a matka odsunęła jedzenie po paru łyżkach i powiedziała ochrypłym szeptem:
— Nie mogę tego przełknąć.
Wlała do garnka z powrotem. Splotła ręce w ciszy i obojętnie patrzyła w kąt zrujnowanej rudery, bez ruchu. Kiedy usłyszeli na schodach ostrożne, powolne kroki, cicho zalali ogień. Kroki posuwały się wyżej, z wahaniem zatrzymały na półpiętrze i znów zbliżyły. Nie wiadomo kto otworzył drzwi; zatrzymał się, posunął do przodu i wtedy — gdzieś zza szopy Mordchaja, z ruin zburzonej oficyny buchnął w ciemności krzyk.
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/428
Ta strona została przepisana.