Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/429

Ta strona została przepisana.

— Nataniee...
Usłyszeli jeszcze zduszone stęknięcie i łoskot na schodach. Kroki zatrzymały się na podwórzu, a potem ktoś potrącając na oślep zgromadzone sprzęty wbiegł do bramy; stuk butów na asfalcie zabrzmiał wyraźnie, zostawiając za sobą płaskie echo.
Już tej nocy nie wpuszczono ich do kryjówki z powrotem, więc trzymając garnek z „kluskami” czekali w piwnicy świtu. Dawid drzemał, osuwał się po wilgotnym murze i budził ze znużenia i chłodu. Jeszcze parę razy rozległy się krzyki, łomot pięści o deski szopy, ale nie wiedział, czy to jawa, czy sen, stał oparty plecami o ścianę i nogi sztywniały pod nim, uginały się, grzęzły w miękkich tłomokach. Nie mógł ich stamtąd wydobyć, kiedy biegł przez ciemne podwórko ścigając człowieka bez twarzy. Już, już miał go zobaczyć w mijanym lustrze, ale krzyk: „Natanielu!”, wyrwał go ze snu, i przetarł szybko oczy.
W piwnicy było zupełnie czarno, wiało zewsząd wilgotnym chłodem. W ciszy, przerywanej oddechem matki, którego ciepło czuł na uchu, usłyszał szept.
— Nic, nic, to Estusia wrzeszczy. Pośpij jeszcze trochę.
Gruz sunął z rumowiska zburzonej oficyny, trzeszczał pod czyimiś nogami, z szumem walił się na asfalt. Dotrwali tak do szarego świtu. Kryjówka nadal była zamknięta i wrócili. Martwa, stojąca cisza panowała na podwórzu za dnia, a z ulicy nie zajrzał do tej pory żaden z przebiegających tędy strażników. Przejście piwnicami zawalone było blokiem cegieł stoczonym z rumowiska i podparte z drugiej strony; wołali