Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/43

Ta strona została przepisana.

koszule umarłym z pleców zwlekają, aby sprzedać na chleb. Ostatnie buty.
— Zapomniałeś, gdzie mieszkasz, Szmuelu. Sienna ulica to zamożna ulica, zamożna — powiedział wuj Jehuda.
— Kupcy! W takim razie żywcem niech sprzedają nas Niemcom. I to się nazywają Żydzi? I to się też nazywają Żydzi? — powtarzał wuj Szmuel. Pod ciosami jego widelca brukiew padała na stół. Obok w swoim ciemnym kącie dziadek siedział z przymkniętymi oczami, jak nieobecny, i dłońmi osłaniał Pismo. — Sam prezes Czerniaków.
Wuj Jehuda przerwał:
— Z własnej kieszeni ma zapłacić kontrybucję? A pertraktuje z Niemcami, bo po to została zwołana Rada Starszych przy gminie wyznaniowej żydowskiej. A jak inaczej? Pewno im chodzi po głowie, że bronią interesów narodu, bo są zbawcami z urzędu. Mardocheusze, Mardocheusze. Tylko Estery nie ma komu podetkać. I na nic uroda dziewic, Szmuelu.
— Panie Abrahama. Panie Izaaka, Panie Jakuba. Panie mój, który w dobroci Swej naród wybrany z ziemi egipskiej z domu niewoli wywiodłeś na pustynię, amen. I dzisiaj każesz mi patrzeć na to, jak moi synowie poróżnieni tracą rozum. Twoja wola, amen. Słuchaj, Szmuelu, słuchaj, Jehudo. Ee! Powiem tak, głupie myśli miewa każdy, ale mądry je przemilcza. Miejcie trochę względów dla starego ojca, który was słyszy, ale nie rozumie. I już nie chce rozumieć. Amen, amen. O, znowu, znowu. Już idą. Idą, krzyczą.
To urywane, niedołężne słowa dziadka między jednym a drugim westchnieniem w ciemnym kącie, kiedy ulicą zbliżała się banda żebraków. Zbliżał się miarowy szum, brzęk potrząsanych roz-