lumna mijała skrzyżowanie, Dawid zobaczył znajomą twarz: prof Baum stał na środku ulicy i musiał go widzieć, bo usta prof Bauma otwierały się szeroko, zamykały, a dłoń nieznacznie uniesiona w górę wykonała trwożliwy gest pożegnania. Zwinięty koc przerzucony miał przez ramię i miskę blaszaną wiszącą u pasa. Kiedy popędzono ich i kolumna ruszyła, odwrócił się jeszcze i potrząsnął książką w płóciennej szarej oprawie.
— Dawid, pamiętaj o — ale o czym, nie miał usłyszeć. Kolumna pędzona za róg ruszyła z miejsca, na przedzie biegli już ciężko pod ciosami konwojentów i prof Baum poszedł przed siebie, kulejąc. Łotysze stali wzdłuż muru na Żelaznej z karabinami wymierzonymi w przebiegający tłum, który rozciągnął się na zakręcie, i wtedy prof Baum mignął mu po raz ostatni. Długie, siwe włosy rozwiane bezładnie otaczały jego głowę srebrną burzliwą chmurą. Jezdnia była pusta, pełna pogubionych rzeczy, zaśmiecona; żandarm wołał mężczyzn spod ściany i kazał im uprzątać bagaże tarasujące przejście. Zatrzymanych na chodniku dalej nie puszczano.
Patrol esesmanów rozsypany w tyralierę zbliżał się uważnie do następnej przecznicy i okrążał w ruchu czoło pochodu wynurzające się z ulicy Ciepłej.
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/433
Ta strona została przepisana.