Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/44

Ta strona została przepisana.

paczliwie blaszanek. Zbliżało się wołanie, krzyk głodnego tłumu: „Ludzie, dobrzy ludzie, ludzie, miejcie litość. Dajcie na kawałek chleba, ludzie.” Grzechotały wściekle miski, łyżki jałmużników.
— O, moje uszy. Tam starcy, rabini bez chleba i wody. Tam pasterze, pasterze odchodzą. Wołają. To moje grzechy wołają do Ciebie, o Panie. Ogłuchłem? Dlaczego słyszę moich synów i dlaczego nie słyszę cudzych synów? Wybacz mi, Panie, i nie daj patrzeć, jak karzesz innych za moje grzechy. Nie dotykaj mnie najcięższą z kar. Nie daj mi patrzeć, nie każ mi patrzeć. Nie daj mi patrzeć, nie każ mi patrzeć.
Szept dziadka cichł w zmierzchu popołudnia, rozpraszał się w westchnieniach, ustępował w bolesnym kołysaniu.
— Dzieci moje, wnuki moje. Dzieci moje.
Prof Baum przerwał milczenie.
— O czym to my? Zaraz, zaraz. Aha. No, a jeżeli Judenrat odmówi? A? To Niemcy nie dadzą sobie rady sami? Niedawno czytałem w szmacie, że niejaka American Express Company zgłasza swoje usługi wszystkim w GG, którzy chcą otrzymać wsparcie od krewnych z USA.
— Wsparcie potrzebne jest nam, a dewizy Niemcom — powiedział ojciec.
— O, to, to, to, to! Idea jest dobra. Tylko że ja po raz pierwszy słyszę o firmie American Express Company i nie wiem, kto się da na ten szyld akurat złapać.
— American Express Company? A może, kto wie. — Ciotka Chawa wskazała palcem nietknięty talerz brukwi: — Dawid, ty nie jesz? Mam ci zagrzać czekolady, co?
— Nie.