Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/46

Ta strona została przepisana.

— Zbawcy? — wołał wuj Szmuel. — Pijawki w epoletach udają mi tu zbawców narodu. Widziałeś, jak chodzą, jak się noszą? Te sztylpy, te opaski z pieczątką, te pałki, widziałeś? Machają nimi przed nosem zniedołężniałym staruszkom. Tego jeszcze mało? Na Lesznie mają już swój lokal, gdzie prowadzą nocne życie. Tam jest na co popatrzeć.
— O, wa. Nocne życie. Interesy, interesy. Tam odchodzą grube interesy — powiedział wuj Gedali.
— O kim on mówi! I o czym on mówi? — Ciotka Chawa przyłożyła dłonie do policzków. — Boże mój, o czym?
— O Mardocheuszach — powiedział wuj Jehuda.
— I to ma być Purim — powtarzała. — I to mają być święta.
— O policji żydowskiej mówi — wyjaśniła Dora Lewin.
— Policja żydowska! — Gniew i oburzenie odbierały mu oddech i wuj Szmuel skrzeczał jak zarzynany kogut. — Psy łańcuchowe. Psy łańcuchowe rzucają się do gardła Żydom, a Żydom się wydaje, że to ich psy, bo łańcuch kupiony za żydowskie pieniądze, ale te psy służą Niemcom, Niemcom i to Niemcy ujmą w rękę łańcuch, aby wywęszyły interes każdego Żyda i zaprowadziły do niego bez namysłu, najkrótszą drogą.
— Święte słowa, święte słowa. Nic ująć, nic dodać — powiedziała Dora Lewin.
— Święte słowa — powtórzył za nią prof Baum.
Kiwali głowami na znak zgody, złączeni jedną troską zwrócili ku sobie twarze w nagłym odruchu. Tak, tak. Tylko wuj Jehuda uśmiechał się gorzko.
— Podobno — zaczął. — W pierwszych tygod-