Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/462

Ta strona została przepisana.

kazali podciąć drewniane żebro przęsła w pierwszych dniach akcji, a belki były zwęglone i nosiły ślady pożaru. Ostatni wóz meblowy jeszcze stamtąd nie odjechał, a pod mostem leżały już ciała rozstrzelanych tragarzy.
Ojciec przyłożył do oczu zaciśnięte pięści.
— Po co ja żyję?
Wuj Jehuda niósł garnek z kaszą. Zdjął pokrywkę i pokręcił nosem.
— Bez soli.
Ojciec powtórzył:
— Po co ja jeszcze żyję?
A wuj Gedali powiedział cichym, miękkim głosem, kiedy nadciągający zmierzch wypełniał przestrzeń lekko jak westchnienie:
— Przetrwać, nie ma innej rady.
Na skwerku biwakowały zluzowane patrole żandarmerii. Odpoczywając, z manierkami w rękach rozpinali mundury. Jakiś podoficer stanął wyniośle na stopniach przed kościołem i długo wodził polową lornetą wzdłuż okien wymarłych kamienic; obok wznosił się ogromny stos portfeli, skórzanych teczek, a ciśnięte dokumenty walały się rozproszone na trawie. Wstrzymane, puste tramwaje cofały się spod zatrzaśniętej wachy i dzwoniły — dając pierwszeństwo kolumnom maszerującym na Stawki. Po kamiennych stopniach szedł rozchełstany żandarm i stając przed podoficerem podawał mu manierkę.
— Herszełe, ja nic nie widzę! Nie zgub mi się w tym tłoku! Nie zostawiaj mnie samej!
Dawid siedział z wujem Jehudą na rozbebeszonym barłogu w kącie — gdzie gruzem przysypane leżały koce, podarta kołdra, zmiętoszone poduszki — jadł z garnka przypaloną kaszę, rzadką papkę rozpuszczoną w rdzawej wodzie, i słuchał