Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/464

Ta strona została przepisana.

— Jak nie uduszą cię wapnem w wagonie, to zadołują za drutami. A tutaj...
Rozległ się daleki, słaby trzask i pierwsza rakieta wisiała nad ruinami. Ojciec stał sztywny, wyprostowany wśród osuwających się cieni.
— A tutaj, Jehuda?
— Nikt nikomu niczego obiecać nie może. Los nasz przesądzony. Ale mogę się jeszcze bronić. I ty!
Wuj Gedali powiedział cicho:
— Nie ma takiego prawa, żeby człowiek miał do końca się bronić wbrew wszystkim i wszystkiemu.
Dawid uniósł się z barłogu. — Sza, ktoś idzie.
Szmer powtórzył się, trzasnęły uchylone gdzieś niżej drzwi. Byli to Naum i Uri; wymknęli się z kryjówki o zmroku, przeczołgali spod ruin zburzonej oficyny na drugie podwórze. Oślepieni znienacka rakietnicą ukrytego gdzieś blisko szperacza, potracili głowy. Naum czarnymi paznokciami wyczesywał piach z krętych włosów. Jedno ramię wisiało na brudnej, zakrwawionej szmacie, a wydatna grdyka zniknęła w kosmykach parotygodniowej bródki. Uri siadł na tekturowej walizeczce, która spłaszczyła się pod jego ciężarem, i rozcierał ręce; w kryjówce pod gruzami panowała wilgoć — i twarz miał wychudłą, wiotką i szarą jak pęd kartoflany. Prostował ramiona i stawy sucho potrzaskiwały. Wśród chaotycznej pukaniny snop rakiet jarzył się nad dachami, Naum sycił głód kaszą, a Uri podniósł z ziemi krawat i wiązał sobie na gołej skórze. Chuda szyja sterczała w wycięciu ciepłego swetra.
— Żyć dwadzieścia dwa lata na tym świecie i nie móc jak się należy zawiązać krawata.
Rozplótł węzeł, jeszcze raz niezdarnie splótł.