Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/466

Ta strona została przepisana.

myj. Ale praca za miskę pomyj kosztuje. Kogo? Robotnika! Pracuje i płaci za własną pracę, za prawo do pracy i za prawo do istnienia. Każdego dnia, każdej godziny. W najlepszym razie daje nielegalne łapówki, te nielegalne łapówki biorą od niego różne nielegalne osoby, a te nielegalne osoby przyrzekają mu święcie chronić jego nielegalne życie. Jehuda, ten świat jest cały nielegalny. I ja, raptem, ni stąd ni zowąd, mam się urządzić w nielegalnym świecie? Ażeby przejść ulicą, z domu do domu, trzeba mieć dolary. Ażeby napić się wody, trzeba mieć dolary. Ażeby wziąć do ręki broń, na to trzeba mieć już grube dolary... A ja mam pustą kieszeń. Ani na przepustki, ani na łapówki, ani na broń.
Pojedyncza rakieta wzbiła się w niebo; opadała nad ruiny, a w jej martwym świetle twarz miał białą jak kość, czarne jamy zamiast oczu.
— Dobre sobie, walczyć! A czym? Gołymi rękami? Broń to luksus.
— Jakow — powtarzał łagodnie wuj Jehuda — twoje miejsce jest tutaj. Wśród nas.
— Walka to zbytek.
Uri cisnął na ziemię krawat. Wtrącił z boku: — Przebijemy się do lasu. Zostań.
— Do lasu? Tam już na ciebie czekają z otwartymi rękami. Idź, idź... Do lasu.
Naum go poparł: — Jakow, jesteś nam potrzebny. Masz dwie belki. Front za sobą. To się liczy.
Wuj Jehuda go poparł: — Dla nas... dla nas jesteś człowiekiem na wagę złota.
Ojciec żachnął się.
— A inni?
Milczeli.
W gasnącym świetle rakiety uniosły się zaciśnięte pięści.