Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/467

Ta strona została przepisana.

— Inni też są dla was na wagą złota? Oni, tam. Wszyscy... Mów, Jehuda?
Wuj Jehuda milczał.
— Ona jest dla mnie na wagę złota i nie zostawię jej samej, choćbym jechać miał za nią do samej Treblinki.
— Szaleniec!
Było już późno i ostatnie kolumny sformowane przed nocą czekały pod eskortą na komendę wymarszu. Raz po raz unosiły się nad dachami rakiety oświetlając z wysoka trasę na Stawki. Tłumy ciągnące z małych bocznych uliczek wypełniały Żelazną aż po Leszno; morze głów kołysało się i równy, stłumiony szum wzbierał zewsząd w ciemności.
— Gedali, co on powiedział, ten chojrak?
Wuj Jehuda stał z wyciągniętą ku ojcu ręką: — Powiedziałem i nie cofnę. Życie jest tanie. Warte tyle co łuska po wystrzelonym naboju. Trzeba walczyć o coś więcej. Nie o samo... nagie życie.
Ojciec chwycił siekierę i zaczął wściekle rąbać taboret; kiedy się z nim uporał, z rozmachem zabrał się do skrzyni, stojącej w kącie koło drzwi; potem ciskał szczapy na kuchnię, aż urósł pokaźny stos drewna. Cały czas klęcząc.
— Nie, Jehuda!
Długo sapał. Wstał z klęczek, powiedział:
— Gedali, ja już pójdę. Nie mogę tego słuchać.
Przysunął się blisko, ostrożnie, po omacku wciskał mu stalowy pilnik. — Do żelaza — powiedział cicho. Ojciec ścisnął palcami pilnik, złapał za głowę Dawida i chwilę tak stali.
— Dawid, zostajesz sam.
Ojca już nie było.
— Jakow, stój, zaczekaj! — wołał wuj Jehuda. Z podwórza doleciało jeszcze wyraźnie: