Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/472

Ta strona została przepisana.

nierzy i wlekli się grupkami przez miasto. Rewidowani, nieśmiało podnosili ręce w górę, odwracali twarze w bok. Dołączali karnie do kolumny. Za murem, wzdłuż granicy getta, na otwartych balkonach i w sieniach tkwili od świtu na posterunkach Łotysze, „śledząc z wysoka trasę, wyloty ulic i tłum. Sennie kiwali się nad karabinami, znienacka oddawali strzały do idących na Umschlagplatz. Linii straży było parę; jedna, rozciągnięta koło mijanych bram, nie dopuszczała do ucieczki w bok; druga otaczała ruchomą eskortą kolumnę. W szeregach kolumny krążyły patrole, rewidujące w pośpiechu kobiety i mężczyzn. A pomiędzy łańcuchem konwoju i posterunkami uwijali się na strzeżonych i pustych chodnikach żółci, granatowi, łącznicy biegnący z meldunkami od podoficerów na całej trasie przemarszu. Esesmani (i psy na smyczy) trzymali się w pewnej odległości. Pędzeni miastem ludzie mieli twarze łagodne i tępe, a kiedy posuwali się tak objuczeni na Stawki, żadna skarga nie padła z tłumu.
Koło południa zwinięto posterunki, ruch ustał. Na zaśmieconej ulicy zatrzymali się ostatni żandarmi; któryś z nich zdjął hełm, otarł pot z czoła i rozglądał się w roztargnieniu po cichym, pustym zaułku. Głosy pędzonych docierały ledwo-ledwo, gdzieś z Leszna. Po przejściu ludzi ciasna uliczka zasłana była porzuconymi w drodze bagażami. Żandarm obejrzał się ukradkiem. Obracał podniesiony z ziemi ręcznik.
— Śmieszne, co? O czym to ludzie myślą, kiedy idą na śmierć. A obeszło się bez jednego strzału.
— Tak, tak, za dwie godziny ta cała hałastra — śmiał się inny żandarm — pojedzie... na Madagaskar!