Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/476

Ta strona została przepisana.

Towarzysze ich nie opuszczą. A świat... W ciemnych, wilgotnych piwnicach, gdzie ukrytym ludziom zieleniały twarze i szczękały zęby z zimna, słowa jego nieciły otuchę.
Mecenas Szwarc miał pewne obiekcje. Tacy, jak Uri, widzą żandarma, armatę, karabin, ewentualnie karabin maszynowy. Dobrze, a co za tym stoi? Kiedy tutaj szerzy się panika i ludzie tracą życie, tam papierki wędrują z biurka na biurko. Bez pośpiechu, spokojnie. Jest plan. Ilu wysiedlić? Których i dokąd? Cyfry, cyfry! I w jednym nawiasie całe miasto.
Inwentaryzować, izolować, deportować, likwidować... Szwarc zaginał po kolei palce. Oto plan. Jak z tym walczyć? Z planem, który nie powstał ot tak, dzisiaj? Ten szatański plan nazywa się właśnie Sonderbehandlung.
Mecenas Szwarc układał malca do snu w wiklinowym koszu. Przez ramię przerzucony miał różowy kocyk. Uri pochylił się nad koszem i przebierając palcami pieszczotliwie powtarzał:
— Tjo, tjo, tjo, tjo.
Chłopczyk z kosza pytał surowo:
— Czy wojna już się naprawdę skończyła, proszę pana?
Uri spojrzał zaskoczony na Nauma.
— Jeszcze nie.
— To nie wygłupiaj się i przestań udawać naiwnego. Znam się na tym trochę.
Wszyscy się obejrzeli. Mecenas Szwarc narzekał:
— Okropnie przemądrzały. Co za czasy. — Trzepiąc różowy kocyk powiedział w stronę kosza: — Zaraz będę przepytywał. Powtórz sobie, co trzeba.
— Paciorek?